wtorek, 13 stycznia 2015

A mi me gusta aprender!

Nauka sprawia mi radość.
Nauka sprawia mi radość.
Nauka sprawia mi radość.

Muszę to powtarzać jak mantrę, by nie zginąć podczas sesji.
Wracając...

Nauka sprawia mi radość.
Nauka sprawia mi radość.
Nauka sprawia mi radość.

Me gusta estudiar.
Me gusta estudiar.
Me gustaa...

niedziela, 11 stycznia 2015

Jak naprawiłam zniszczone farbowaniem włosy.



Ostatnio urządziłam moim włosom mały sajgon.
Gorzej się nie da, tadam:
W ciągu jednego miesiąca farowałam je TRZY razy, z czego dwa ostatnie to było rozjaśnianie.
Żeby było śmieszniej, zaczęłam prawie codziennie używać prostownicy. Ależ oczwiście, że bez produktów termoochronnych. Pooo co. Najlepsze jest to, że prostownica była dla mnie nowością, dopiero się uczyłam co i jak i zwyczajnie popaliłam sobie nią włosy, a szczególnie grzywkę. Wszystko przez jutuba i chęć zrobienia sobie fal. 
Jednak zamiast fal miałam pustynie.
Suchą, rozdwajającą się, kruszącą pustynie.
Normalnie nie farbowałabym ich tyle razy, ale za pierwszym  (u fryzjera!) wyszły siwe, za drugim razem zielone, a za trzecim rudawe na czubku, ale reszta w miarę ok- po prostu szaro-buro-szczurze. To i tak sukces.
Po paru myciach kolor doszedł do siebie i nawet mi się podoba. Taki tam naturalny, ciemny blond.
Ale stan moich włosów wołał o pomste do nieba.
Jako, że nigdy o włosy specjalnie nie dbałam, bo były błyszczące same z siebie to teraz musiałam zacząć. A właściwie,  nauczyć się jak to działa.
Akcję regeneracji wzięłam dość na serio, bo ustaliłam sobie, że na początku lutego chcę rozjaśnić kłaczki. Mniej więcej od miesiąca kuruje moje włosy i został mi jeszcze kolejny miesiąc, by doprowadzić je do zdrowego stanu.
Już teraz widzę spektakularne efekty.
Dobra, do rzeczy. Jak zregenerowałam sierść na głowie ;) :


Mieszałam w garnuszku oliwę z oliwek (banalne, a najlepsze), organiczne, nierafinowane masło shea i sok z połówki cytryny. Podgrzewałam pół minuty.To wszystko wklepywałam we włosy oraz skalp. Turban na głowe i zapominałam o wszystkim na godzinę lub dwie. 
Czasami włosy w ręczniku podsuszałam suszarką lub (wersja dla leniwych) siadałam przy kaloryferze z herbatą i sernikem :). Ważne, by było ciepełko.
Po godzinie upewniałam się czy włosy wchłonęły miksturę.
Jeśli już nic z nich nie kapało to przygotowywałam sobie powtórkę z rozrywki, czyli znowu podgrzewałam kolejną porcję mikstury i znowu wmasowywałam w głowę.
Robiłam tak jeszcze ze 2 razy i szłam spać w turbanie.
Rano oczywiście mycie. Sporo odżywki do spłukiwania a potem jeszcze odżywka z silikonami do zabezpieczenia końcówek (niby do spłukiwania, ale ja ją zostawiałam).
I robiłam to przez miesiąc, dzień w dzień, na dłuzej lub krócej, ale zawsze.
Ponadto, 2 razy w tygodniu robiłam sobie hiper super maskę.
Tzn. 3 żółtka, parę kropel olejku rycynowego i oliwa z oliwek (olej rycynowy musi być zmieszany  z innym olejem). Wcierałam to we włosy i chodziłam ok. 2 h.
Po tym czasie niewielką ilość nafty kosmetycznej z wit. E (do kupienia w aptekach) nakładałam na zastygniętą już maseczkę. Nafta sama w sobie nie ma wartości odżywczych ale jej zadaniem jest "przytrzymanie" tego co już wcześniej zostało nałożone na włosy. Daje niesamowity efekt lejących się, sypkich, błyszczących włosów. Po max. 20 minutach wszystko było porządnie zmywane.
Jakimś cudem, te włosy już nie wyglądają źle. Wyglądają po prostu normalnie, całkiem zdrowo.

Teraz, po miesiącu, zmieniam trochę system dbania ze względu na brak czasu na mycie rano. Poza tym, nie potrzebują już tak częstych masek.
Zwykle nakładam samo masło shea na kilka godzin, ale już nie codziennie, bo chcę jednak myć włosy co dwa dni. Jednak zmieniłam samą metodę mycia, najpierw nakładam odżywkę na całą długość włosów, potem ją delikatnie, niezbyt dokładnie zmywam i myję tylko skórę głowy szamponem. Szampon nie dotyka reszty włosów.
Myję je odżywką :). 
Suszę tylko zimnym powietrzem, nie targam włosów przy czesaniu i nie chodzę spać z mokrymi.
Raz w tygodniu zakończę mycie płukanką z rumianku.
I tyle :).
Sporo pracy, ale uratowałam kłaki przed ścięciem. Nie odpuszczę :).

Podsumowując:
- o włosy dbam codziennie
- codzienne olejowanie oliwą z oliwek i masłem shea
- kilkakrotne olejowanie głowy podczas jednego dnia
- maska z żółtka i oleju rycynowego 2x w tygodniu
- nafta kosmetyczna
- mycie włosów składa się z nałożenia odżywki spłukania, umycia skalpu szamponem, umycia włosów   odżywką, nałożenia silikonów na końcówki
- grzebień wygrywa ze szczotką, prostownica leży nieużywana, suszę zimnym nawiewem

Mam nadzieję, że się komuś przyda. Może żmudne, ale efekty są. I może kiedyś będę miała włosy jak te babeczki ze zdjęć, hie hie.

Powodzenia w ratowaniu upierzenia,
Antonina Bananówna

czwartek, 8 stycznia 2015

sesja sesyjka se ssijka

Byłam wczoraj w aptece i zauważyłam na wystawie lek o nieprzyjemnej nazwie "Sesja".
Czego ludzie nie wymyślą :D.
Sesyjka przede mną, już tuż tuż, a jutro kolos z ciężkiego (najcięższego?) działu.
Skłamałabym pisząc, że jestem przygotowana. Tak naprawdę to wuja umiem.
No ale to poprawka, może lepiej mi pójdzie.

Jestem chora, więc cały misterny plan nauki się posypał. Wykańczałam się w łóżku z herbatą zamiast się uczyć. No po prostu nie dało się.
Już późno, 23:30. Trzeba by olać naukę, grzecznie się spakować, wziąć prysznic, ogarnąć trochę dom i pójść spać. Jutro pobudka o 5 (daj Boże), bo muszę dojechać z domu do mieszkania. Jest w mieście, w którym studiuje. To jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce.
Nie, nie Kraków. Ba, Wrocław też się nie umywa.
Tak czy siak, o 6:30 muszę być już w mieszkaniu i pilnie się uczyć.
O 9 idę na dodatkowe zajęcia. Potem na uczelnie- kolokwium <3.
A potem...hmm
Spanko czy coś.
Muszę koniecznie wyzdrowieć. Ominie mnie sobotnia impreza i basen, ale trudno.
Trza mieć siły do sesji.
Znowu mam wszystko gruntownie zaplanowane i pewnie jak zwykle lenistwo weźmie górę ;).
Choć może nie?

Wg planu zdanie sesji jest wykonalne. Trzeba sporo szczęścia i pracy od rana do nocy, ale da się.
A tyle razy sobie mówiłam, że będę się uczyć na bieżąco. Nic z tego. Jestem niezdolna do pracy.
Całe szczęście, że szybko się uczę, bo byłoby za mną kiepsko.
Ja NAPRAWDĘ nie robię NIC na tych studiach. Miesiąc sesyjny to jedyny w ciągu półrocza kiedy się wysilam. Rili.
Jednak źle byłoby nie zdać, zawiodłabym ojca.
No to spinam moje różowe pośladki. Do dzieła.

Na zawsze i na wieczność,
Antonina.

wtorek, 6 stycznia 2015

Do M.

Do M.

Piszę na szybko, wybacz pierdołowatość.


Chcę żebyś wiedziała,że jesteś najwspanialszą przyjaciółką na świecie i nie oddaam Cię nikomu :).
Te amo mi pequenita,
Twoja na wieki,

Tosia Antosia

wtorek, 9 grudnia 2014

Co to znaczy być kobietą zadbaną?

Hej hej wszystkim perfekcjnym laleczkom i roztargnionym wariatkom.

Miałam na studiach przyjemność poznania dr D.
Kobieta była niesamowita.
Każdego dnia wyglądała perfekcyjnie.
I nie mówię wcale, że była piękna, bo nie była. Jednak miała wszystko na swoim miejscu.
Dla mnie była fenomenem, serio.
Zdarza mi się wyglądać ponadprzeciętnie dobrze, ale mam też dni gdy wyglądam jak śmierć i jedyne na co mam ochotę to wcisnąć się w wytarte legginsy i bluzę po teściowej. Zachęcające, co?
A ona- perfekcyjna CODZIENNIE.
Zwykle nosiła spódnice/ sukienki. Lubiła pastelowe kolory. Cholera, zawsze wszystko do siebie pasowało, żadnych zagięć ani nawet najmniejszego zmechacenia na swetrze. Buty wyglancowane i pełny makijaż. Wszystko ze smakiem i gustem. RAZ widziałam u niej minimalne odrosty,  jednak przeważnie miała świetne blond kręciołki. Paznokcie bez odprysków, zawsze w pasującym do zestawu ubrań kolorze. Śnieżnobiałe zęby i zapach dobrych perfum.
Byłam dziś u fryzjera, z zamiarem pozbycia się tych wstrętnych odrostów. Wyglądam teraz jeszcze gorzej. Mam na głowie coś siwo-zielonego.
A ja właśnie chciałabym wyglądać tak perfekcyjnie, być zadbaną w 100%.
Dla mnie kobieta zadbana, jeśli mówimy tylko o fizis, to taka, która przede wszystkim ćwiczy.
Wstaje rano i rozkłada matę. Spędza na ostrym cardio parę chwil i „robi” pośladki czy brzuch. Potem prysznic, mycie włosów, odżywka, balsamy (inny na tyłek, piersi, stopy i uszy :D ).
Potem prostowanie czy tam kręcenie włosów. Na śniadanie jakiś szejk owocowy lub kiść bananów i woda z cytryną. Świetne ciuchy, odpowiednie do okazji, świeże, pachnące i wyprasowane. Muszą być dobre jakościowo. Psiknięcie drogich perfum.  Paznokcie ma już zrobione, zwykle hybrydowe, dla oszczędności czasu. Uśmiech bielusi. Brwi wyregulowane. Makijaż perfecto.  Jeszcze pozostało tylko włożyć porządne buty, wziąć klasyczną torebkę i iść podbijać świat z kawą to go.
Najlepsze jest to, że ja wcale brzydka nie jestem, wręcz przeciwnie, mogę się podobać.
Ale cholera, zawsze coś mi się wysypuje z torebki, albo odpryśnie mi lakier, nie zdążę umyć włosów, albo po prostu się rozczochrają. Często nie zdążę wyrwać wszystkich niepotrzebnych brwi lub mam sińce pod oczami. Nie zawsze pamiętam o perfumach a prostownica jest prawie nieużywana. Brakuje mi takiej (nienawidzę tego słowa) akuratności.



                                                            zdjęcia: internet
Może by tak się wziąć za siebie?

Z pozdrowieniami,
Antonina Bananówna

sobota, 6 grudnia 2014

Samotność to towar deficytowy

Samotność to towar deficytowy.
A ja lubię być sama.
Mam ten komfort, że wyjechałam na studia i jeśli tylko chcę, mogę nie wychodzić z pokoju przez pół dnia.
Ludzie mnie zawsze mierzili.
To sztuczne wymyślanie tematów i uśmiechy na siłę. Ble.
Może jestem trochę aspołeczna, ale jeśli już znajdę przyjaciela to trzymam się go bardzo długo. Jednak nie rozumiem funkcji społecznej „znajomych”.
Naprawdę chodzi tylko o to żeby było z kim wyjść na piwo w piątek? A może, by mieć przed kim pochwalić się nową torebką? Czasami kontynuuje się taką znajomość dla mniejszych lub większych korzyści, załatwiania różnych rzeczy. W moim wypadku to wymiana notatkami.
Tę ostatnią funkcję znajomości jeszcze jako tako rozumiem. To trochę jak barter, opłacalne.
Denerwuje mnie przymus społeczny do prowadzenia dialogu z osobą, którą nie jestem zupełnie zainteresowana ( i vice versa) np. przed salą wykładową, w oczekiwaniu na zajęcia. To trochę nie na miejscu przywitać się i po prostu odejść kilka kroków, by zjeść kanapkę, przejrzeć notatki czy zająć się wielkim niczym. Wypada zamienić kilka zdań, pośmiać się, ponarzekać.
Po co?
Czasem mam ochotę wyjść do ludzi, czy to potańczyć czy pogadać. Wtedy umawiam się z osobami, które w jakimś tam stopniu lubię. Ale po co w ogóle rozmawiać z resztą? No na cholerę?
Później mam łatkę odludka czy gbura, ale tylko wśród ludzi, którzy mnie nie interesują.
Mała strata.
U mnie w pokoju jest najfajniej. Ja, herbata, koc.
Lubię gdy przyjedzie mój A. lub przyjaciółka. Ale nie za często.
Chyba dobrze się ze sobą dogaduję. Czy to serio źle?

Buźka, Antonina

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Le petit dejeuner, czyli francuskie śniadanie. Bo czemu by sobie nie folgować?

Bon żur, maniacy Francji, którzy jeszcze jej nie zwiedzili tak jak i ja. Tym którzy zwiedzili również bon żur.
Typowe le petit dejeuner to dla mnie tak naprawdę drugie śniadanie. Zwyczajnie nie wyobrażam sobie jeść po przebudzeniu czegoś innego niż miskę owoców. Tak już mam. Ale do rzeczy.
Wybija 13:00 czy tam 14:00. Zwykle wtedy wracam już z zajęć i czuję szaleńczy głód. Do obiadu jeszcze jakieś 3 godziny a chętnie bym coś przegryzła.
Ogarniam pokój i zapalam zapachowe świeczki (ostatnio waniliowe, choć chodzą za mną piernikowe. Gdzie kupić?). W tym czasie parzy się moja pyszna kawa.
Identyczna jaką pije zawsze mój tata, mocna i z fusami. Dolewam mleka. Żadnego cukru.
Układam na talerzu dwa croissanty. Tak, wiem- obrzyr ze mnie.
Włączam cicho Melę Koteluk, a jeśli chcę poczytać to coś z klasyki. Ostatnio nie odpuszczam Czajkowskiemu.
Jest tak przyjemnie. Zasiadam w fotelu, chowając się w długim, plecionym swetrze i góralskich skarpetach, zwędzonych mojemu ojcu. 
Wciągam mocny zapach kawy. To chyba on „robi robotę”, smak jest drugorzędny.
Chwytam za książkę. Bardzo lubię gdy jest stara, a jeśli w dodatku ma piękną okładkę to kładę na niej swoje łapki. Dorwałam niedawno „Zbójców” Schillera. Bordowa okładka ze złotym napisem.
Czy tylko ja wącham książki?
Chcę spokojnie zjeść croissanta, ale niestety przegrywam tę walkę. Pożeram go w okamgnieniu.
Jest dobrze. Jest spokojnie. Nie ma nikogo. Tylko ja, kawa, okruszki i zbójcy.
Czterdzieści minut.


Dobrego dnia, Antonina Bananówna

Źródło zdjęcia: internet