wtorek, 9 grudnia 2014

Co to znaczy być kobietą zadbaną?

Hej hej wszystkim perfekcjnym laleczkom i roztargnionym wariatkom.

Miałam na studiach przyjemność poznania dr D.
Kobieta była niesamowita.
Każdego dnia wyglądała perfekcyjnie.
I nie mówię wcale, że była piękna, bo nie była. Jednak miała wszystko na swoim miejscu.
Dla mnie była fenomenem, serio.
Zdarza mi się wyglądać ponadprzeciętnie dobrze, ale mam też dni gdy wyglądam jak śmierć i jedyne na co mam ochotę to wcisnąć się w wytarte legginsy i bluzę po teściowej. Zachęcające, co?
A ona- perfekcyjna CODZIENNIE.
Zwykle nosiła spódnice/ sukienki. Lubiła pastelowe kolory. Cholera, zawsze wszystko do siebie pasowało, żadnych zagięć ani nawet najmniejszego zmechacenia na swetrze. Buty wyglancowane i pełny makijaż. Wszystko ze smakiem i gustem. RAZ widziałam u niej minimalne odrosty,  jednak przeważnie miała świetne blond kręciołki. Paznokcie bez odprysków, zawsze w pasującym do zestawu ubrań kolorze. Śnieżnobiałe zęby i zapach dobrych perfum.
Byłam dziś u fryzjera, z zamiarem pozbycia się tych wstrętnych odrostów. Wyglądam teraz jeszcze gorzej. Mam na głowie coś siwo-zielonego.
A ja właśnie chciałabym wyglądać tak perfekcyjnie, być zadbaną w 100%.
Dla mnie kobieta zadbana, jeśli mówimy tylko o fizis, to taka, która przede wszystkim ćwiczy.
Wstaje rano i rozkłada matę. Spędza na ostrym cardio parę chwil i „robi” pośladki czy brzuch. Potem prysznic, mycie włosów, odżywka, balsamy (inny na tyłek, piersi, stopy i uszy :D ).
Potem prostowanie czy tam kręcenie włosów. Na śniadanie jakiś szejk owocowy lub kiść bananów i woda z cytryną. Świetne ciuchy, odpowiednie do okazji, świeże, pachnące i wyprasowane. Muszą być dobre jakościowo. Psiknięcie drogich perfum.  Paznokcie ma już zrobione, zwykle hybrydowe, dla oszczędności czasu. Uśmiech bielusi. Brwi wyregulowane. Makijaż perfecto.  Jeszcze pozostało tylko włożyć porządne buty, wziąć klasyczną torebkę i iść podbijać świat z kawą to go.
Najlepsze jest to, że ja wcale brzydka nie jestem, wręcz przeciwnie, mogę się podobać.
Ale cholera, zawsze coś mi się wysypuje z torebki, albo odpryśnie mi lakier, nie zdążę umyć włosów, albo po prostu się rozczochrają. Często nie zdążę wyrwać wszystkich niepotrzebnych brwi lub mam sińce pod oczami. Nie zawsze pamiętam o perfumach a prostownica jest prawie nieużywana. Brakuje mi takiej (nienawidzę tego słowa) akuratności.



                                                            zdjęcia: internet
Może by tak się wziąć za siebie?

Z pozdrowieniami,
Antonina Bananówna

sobota, 6 grudnia 2014

Samotność to towar deficytowy

Samotność to towar deficytowy.
A ja lubię być sama.
Mam ten komfort, że wyjechałam na studia i jeśli tylko chcę, mogę nie wychodzić z pokoju przez pół dnia.
Ludzie mnie zawsze mierzili.
To sztuczne wymyślanie tematów i uśmiechy na siłę. Ble.
Może jestem trochę aspołeczna, ale jeśli już znajdę przyjaciela to trzymam się go bardzo długo. Jednak nie rozumiem funkcji społecznej „znajomych”.
Naprawdę chodzi tylko o to żeby było z kim wyjść na piwo w piątek? A może, by mieć przed kim pochwalić się nową torebką? Czasami kontynuuje się taką znajomość dla mniejszych lub większych korzyści, załatwiania różnych rzeczy. W moim wypadku to wymiana notatkami.
Tę ostatnią funkcję znajomości jeszcze jako tako rozumiem. To trochę jak barter, opłacalne.
Denerwuje mnie przymus społeczny do prowadzenia dialogu z osobą, którą nie jestem zupełnie zainteresowana ( i vice versa) np. przed salą wykładową, w oczekiwaniu na zajęcia. To trochę nie na miejscu przywitać się i po prostu odejść kilka kroków, by zjeść kanapkę, przejrzeć notatki czy zająć się wielkim niczym. Wypada zamienić kilka zdań, pośmiać się, ponarzekać.
Po co?
Czasem mam ochotę wyjść do ludzi, czy to potańczyć czy pogadać. Wtedy umawiam się z osobami, które w jakimś tam stopniu lubię. Ale po co w ogóle rozmawiać z resztą? No na cholerę?
Później mam łatkę odludka czy gbura, ale tylko wśród ludzi, którzy mnie nie interesują.
Mała strata.
U mnie w pokoju jest najfajniej. Ja, herbata, koc.
Lubię gdy przyjedzie mój A. lub przyjaciółka. Ale nie za często.
Chyba dobrze się ze sobą dogaduję. Czy to serio źle?

Buźka, Antonina

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Le petit dejeuner, czyli francuskie śniadanie. Bo czemu by sobie nie folgować?

Bon żur, maniacy Francji, którzy jeszcze jej nie zwiedzili tak jak i ja. Tym którzy zwiedzili również bon żur.
Typowe le petit dejeuner to dla mnie tak naprawdę drugie śniadanie. Zwyczajnie nie wyobrażam sobie jeść po przebudzeniu czegoś innego niż miskę owoców. Tak już mam. Ale do rzeczy.
Wybija 13:00 czy tam 14:00. Zwykle wtedy wracam już z zajęć i czuję szaleńczy głód. Do obiadu jeszcze jakieś 3 godziny a chętnie bym coś przegryzła.
Ogarniam pokój i zapalam zapachowe świeczki (ostatnio waniliowe, choć chodzą za mną piernikowe. Gdzie kupić?). W tym czasie parzy się moja pyszna kawa.
Identyczna jaką pije zawsze mój tata, mocna i z fusami. Dolewam mleka. Żadnego cukru.
Układam na talerzu dwa croissanty. Tak, wiem- obrzyr ze mnie.
Włączam cicho Melę Koteluk, a jeśli chcę poczytać to coś z klasyki. Ostatnio nie odpuszczam Czajkowskiemu.
Jest tak przyjemnie. Zasiadam w fotelu, chowając się w długim, plecionym swetrze i góralskich skarpetach, zwędzonych mojemu ojcu. 
Wciągam mocny zapach kawy. To chyba on „robi robotę”, smak jest drugorzędny.
Chwytam za książkę. Bardzo lubię gdy jest stara, a jeśli w dodatku ma piękną okładkę to kładę na niej swoje łapki. Dorwałam niedawno „Zbójców” Schillera. Bordowa okładka ze złotym napisem.
Czy tylko ja wącham książki?
Chcę spokojnie zjeść croissanta, ale niestety przegrywam tę walkę. Pożeram go w okamgnieniu.
Jest dobrze. Jest spokojnie. Nie ma nikogo. Tylko ja, kawa, okruszki i zbójcy.
Czterdzieści minut.


Dobrego dnia, Antonina Bananówna

Źródło zdjęcia: internet