Samotność to towar deficytowy.
A ja lubię być sama.
Mam ten komfort, że wyjechałam na
studia i jeśli tylko chcę, mogę nie wychodzić z pokoju przez pół dnia.
Ludzie mnie zawsze mierzili.
To sztuczne wymyślanie tematów i
uśmiechy na siłę. Ble.
Może jestem trochę aspołeczna,
ale jeśli już znajdę przyjaciela to trzymam się go bardzo długo. Jednak nie
rozumiem funkcji społecznej „znajomych”.
Naprawdę chodzi tylko o to żeby
było z kim wyjść na piwo w piątek? A może, by mieć przed kim pochwalić się nową torebką? Czasami kontynuuje się taką znajomość dla mniejszych lub większych
korzyści, załatwiania różnych rzeczy. W moim wypadku to wymiana notatkami.
Tę ostatnią funkcję znajomości
jeszcze jako tako rozumiem. To trochę jak barter, opłacalne.
Denerwuje mnie przymus społeczny
do prowadzenia dialogu z osobą, którą nie jestem zupełnie zainteresowana ( i
vice versa) np. przed salą wykładową, w oczekiwaniu na zajęcia. To trochę nie
na miejscu przywitać się i po prostu odejść kilka kroków, by zjeść kanapkę,
przejrzeć notatki czy zająć się wielkim niczym. Wypada zamienić
kilka zdań, pośmiać się, ponarzekać.
Po co?
Czasem mam ochotę wyjść do ludzi,
czy to potańczyć czy pogadać. Wtedy umawiam się z osobami, które w jakimś tam
stopniu lubię. Ale po co w ogóle rozmawiać z resztą? No na cholerę?
Później mam łatkę odludka czy
gbura, ale tylko wśród ludzi, którzy mnie nie interesują.
Mała strata.
U mnie w pokoju jest najfajniej.
Ja, herbata, koc.
Lubię gdy przyjedzie mój A. lub
przyjaciółka. Ale nie za często.
Chyba dobrze się ze sobą
dogaduję. Czy to serio źle?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz