poniedziałek, 1 grudnia 2014

Le petit dejeuner, czyli francuskie śniadanie. Bo czemu by sobie nie folgować?

Bon żur, maniacy Francji, którzy jeszcze jej nie zwiedzili tak jak i ja. Tym którzy zwiedzili również bon żur.
Typowe le petit dejeuner to dla mnie tak naprawdę drugie śniadanie. Zwyczajnie nie wyobrażam sobie jeść po przebudzeniu czegoś innego niż miskę owoców. Tak już mam. Ale do rzeczy.
Wybija 13:00 czy tam 14:00. Zwykle wtedy wracam już z zajęć i czuję szaleńczy głód. Do obiadu jeszcze jakieś 3 godziny a chętnie bym coś przegryzła.
Ogarniam pokój i zapalam zapachowe świeczki (ostatnio waniliowe, choć chodzą za mną piernikowe. Gdzie kupić?). W tym czasie parzy się moja pyszna kawa.
Identyczna jaką pije zawsze mój tata, mocna i z fusami. Dolewam mleka. Żadnego cukru.
Układam na talerzu dwa croissanty. Tak, wiem- obrzyr ze mnie.
Włączam cicho Melę Koteluk, a jeśli chcę poczytać to coś z klasyki. Ostatnio nie odpuszczam Czajkowskiemu.
Jest tak przyjemnie. Zasiadam w fotelu, chowając się w długim, plecionym swetrze i góralskich skarpetach, zwędzonych mojemu ojcu. 
Wciągam mocny zapach kawy. To chyba on „robi robotę”, smak jest drugorzędny.
Chwytam za książkę. Bardzo lubię gdy jest stara, a jeśli w dodatku ma piękną okładkę to kładę na niej swoje łapki. Dorwałam niedawno „Zbójców” Schillera. Bordowa okładka ze złotym napisem.
Czy tylko ja wącham książki?
Chcę spokojnie zjeść croissanta, ale niestety przegrywam tę walkę. Pożeram go w okamgnieniu.
Jest dobrze. Jest spokojnie. Nie ma nikogo. Tylko ja, kawa, okruszki i zbójcy.
Czterdzieści minut.


Dobrego dnia, Antonina Bananówna

Źródło zdjęcia: internet

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz